« powrót do listy aktualności

Koncertowy sierpień

Data dodania: 30 Sierpnia 2012


"Czas nas dzisiaj się nie ima."
To początek naszej piosenki, którą zwykle zaczynamy koncert, której tekst napisała Ala pod tytułem "Szyszak", opowiadający o genealogii nazwy zespołu.

I jest to prawda, przez codzienne nasze życie w Karkonoszach wielokrotnie sprawdzona. Jednak nie znaczy, że posiadamy umiejetność zatrzymywania czasu. Przeciwnie. Wskutek wielu działań, pędzi on z zawrotną szybkością, tak że nie możemy nadążyć, dzieląc go coraz to drobniej: na życie rodzinne, zawodowe, muzyczne, osobiste, społeczne. Kumulacja występuje paradoksalnie w okresie urlopowym, bo niektórzy z nas wtedy właśnie najbardziej pracują, a niektórzy najmniej- jak to mówimy: "raz jedni, raz drudzy".
Sierpień nie tylko obfituje w koncerty, ale też powstał zwyczaj wieczornego pławienia sie w strumieniu Czerwień. Zwłaszcza brylują w tym Zbysiu, Marek i dwa Michały. Temperatura wody jest całkiem znośna +7º C, bo zimą bywa -2ºC. Codziennie się zdzwaniamy i większość mówi "nie", ale zawsze ktoś się kąpie- w końcu jest nas już 7.

W tym czasie okazało się też, że jedno zaszło jeszcze dalej, w błogosławioną ciążę i przez chwilę nawet nie bardzo było wiadomo do końca które.

O lipcu pisał Marek, ale nim zdążył napisać, już zdarzyło się klimatyczne śpiewanie przy ognisku wiśniowym. Dla gości Wiśniowego Sadu grywamy średnio raz do roku.

Tak, tak. Były w nim też gałązki owocowe. Zima łatwo nie ustępuje, więc bywa, że palimy w kominku bądź w ognisku drewnem owocowym, gdy majowe śnieżyce obłamią wiekowe drzewka. Dla gości Wiśniowego Sadu, Szczęsnowa, czy Agro-Tour- Farm, granie jest szczególnie wdzięczne i autentyczne, bo łączy wiele płaszczyzn: muzyczną, zawodową, rodzinną, społeczną i osobistą.

Wszystko jest bardzo ważne, a w szczególności klimaty, okolice i miejsca właściwe nam, miłośnikom Karkonoszy i obiektów znajdujących się pomiędzy nimi, bez czekania na prośby, reklamę, marketing, co teraz niezbędne jest do tego by zaistnieć i mieć publiczność.

W taki też sposób, w ostatniej chwili, wprosiliśmy się do Hauptmanna, gdy miał drzwi dla wszystkich otwarte i zagraliśmy, po odjęciu członków rodzin, gości- turystów, znajomych, dla małej garstki muzealnych gości. Cały czas wiał wiatr historii, krążyły duchy Gerharta i Avenariusa, pomysłodawców wzorów haftu na naszych zachełmiańskich koszulach, autorów fresków w willi.

Chcemy by było jak najwięcej ludzi na koncertach słuchających także tekstów piosenek i to się też dzieje. Może najmniej na festynach, chociaż i tak udaje nam się przebijać przez jarmarczną kolorystykę dmuchanych budowli, jaskrawy błękit namiotów i bursztynowe dekoracje na stołach wyprodukowanych w znanych stolarniach jak Tyskie lub Okocim.

Jest wrażenie, że muzyka w takich okolicznościach płynie prosto do podświadomości (serca), gdyż zmysły zajęte są czymś innym i to jest dla nas bardzo ważny kanał przekazu.

Najczęściej taki sposób oddziaływania sztuki jest przez twórców nadwyrężany, bo każdy chciałby przy tym jeszcze coś ugrać dla siebie, tzn. zdobyć popularność, podziw czy następne kotrakty. Nie jest łatwo uznać, że tak się nie dzieje na festynach, świętach i masowych imprezach okolicznościowych. Zdarzają się momenty, że na koncertach festynowych, po skończeniu sentymentalnej piosenki zapada cisza, słuchacze nie śpią, ale wydaje im się, że Wojski gra jeszcze, a to echo w nich samych grało. Wyjątkowa atmosfera się tworzy, gdy zapraszamy na występ naszą publiczność, czy to rodzinną, czy znajomą, która już jest zaznajomiona z charakterem muzyki i odbiór polega wtedy na jej przeżywaniu, co objawia się aplauzem, bisami i zabawą, a na usta same cisną się dowcipne zapowiedzi i dialogi.

Tak też właśnie było w czasie koncertu w rodzimym Zachełmiu, na terenie hotelu Concordia. Zachełmie ma z nas najwięcej. Najczęściej tu gramy: w Agro Tour Farm, Wiśniowym Sadzie, w Concordii, w Szczęsnowie i na placu zabaw przy ogólnowiejskim ognisku. Ponieważ Ola i Zbyszek mieszkaja w Przesiece, również tu można nas usłyszeć przynajmniej raz w roku, głównie na festynie wiosennym i na Pasterkach.
Do zamku Chojnik wybieramy się kilka razy w roku, teraz pierwszy raz wszyscy razem, by w koszulach zachełmiańskich zaśpiewać Kunegundzie. Na górę wtargaliśmy się bohatersko, bo i pierwsza 6- osobowa drużyna i druga 1- osobowa znalazły się u celu, jednak w różnym czasie i z różnych miejsc: Zachełmie, Sobieszów.

Czyli Tadzio, największy bohater, przepakował sprzęt do ułaza. Okazało się, że konno nie byłoby łatwiej, bo konie nie hamują tak skutecznie, a kierowca mógłby wzbudzić podziw i u Hołowczyca.
Nasza wędrówka w porównaniu z jego eskapadą była wygodnym spacerkiem, przez bukowy lasek, pełny cienia, rzeźkości i anielsko życzliwych elfów, które uśmiechały się wciąż, zagadywały, żałując że już schodzą, pozdrawiały i pstrykały chętnie zdjęcia dla nas i dla siebie.

Chodzimy tędy od dziecka i znamy każdy kamień. Za każdym jednak razem spacer przez kwaśną buczynę sudecką przeżywamy na nowo.

Po dotarciu na szczyt, należało odczekać tłustą chwilę, aż dojechał sprzęt z 2- godzinnym opóźnieniem. Nieźle musieliśmy pomajstrować w czasoprzestrzeni, aby zainstalować się w rekordowe 20 minut. W tym czasie podchodzi do nas białogłowa odziana w piękną średniowieczną suknię i mówi:
- O, koszule zachełmiańskie! Jeszcze nigdy nie widziałam ich na żywo.
Po czym starannie nas obejrzała i obmacała. Okazało się, że zajmuje się zawodowo rekonstrukcją i kopiami ubiorów historycznych ze wszystkich epok. Wymieniliśmy się wizytówkami i płytą. Może wyjdzie z tego kolejna koszula albo i zachełmiańska szata damska.

Jak zwykle nie trafiamy na maksimum frekwencji, ale jak zwykle trafia na nas znajoma publiczność, przypadkowo również złożona z wiśniowych gości oraz z Zachełmiaków, bo na zamek mają najbliżej.

Z pewnością występ się podobał głównemu bohaterowi imprezy, może dlatego, że też ogarnięty jest pasją tworzenia, Jędrkowi Ciosańskiemu, który podjął się dowodzenia twierdzą w dosyć trudnych warunkach, z zaległościami i z ambitnymi planami czynienia o wiele więcej niż wymagałaby tylko jej obrona.
Bardzo polubiliśmy kasztelańską parę i gdy tylko będzie potrzeba, chętnie tu znowu wystąpimy.

Jędrek to nietuzinkowa osobowość, gotów jest się dzielić wszystkim co ma i wszystkim co wie lub co przeżył.
W czasie turnieju zdarzyło mu się otrzymać niewinny, lekki cios w dłoń, chronioną stalową rękawicą. Chciał ten fakt całkiem pominąć lecz w rękawicy zrobiło się podejrzanie mokro. Po jej zdjęciu trysnęła we wszystkie strony krew i szybko trzeba było zrobić solidny opatrunek palca, z którego nie wiadomo jak, został ścięty kawał opuszka.

Na dowód, że ma mocno podwyższony próg odczuwania bólu i że ta przygoda nie była jeszcze taka makabryczna, Jędrek opowiedział nam jak to pewnego razu ucząc dwie Francuzki konnej jazdy w terenie, zahaczył nogą o jakiś konar.
Rozerwała się nogawka, a spodnie zaczęły nabierać barwy krwisto- czerwonej coraz bardziej, aż zrobiło się porządnie krwawo. Francuzki pobladły śmiertelnie, Jędrek zaś wyjął z torby zestaw ratunkowy w postaci igły i nici chirurgicznych i spokojnie zaczął zszywać głęboką ranę. Po chwili musiał się już spieszyć, bo obydwie kobiety przestały dawać oznaki życia.
Jest z wykształcenia zootechnikiem, więc nie raz używał takich narzędzi, co pozwoliło skutecznie powstrzymać krwotok i w porę ocucić przerażone niewiasty.
Na drugi dzień w przychodni lekarz na widok zszytej nogi wykrzyknął:
-Panie Andrzeju, który weterynarz to Panu zszywał!?
-Siedzi przed Panem.- ze śmiechem odpowiedział kapitan z Chojnika.

Po koncercie wypróbowaliśmy swoich sił fizycznych i psychicznych wbiegając na wieżę, wchodząc pod pręgierz, zagladając do lochu.

W sierpniu odbył się jeszcze jeden koncert w 770- letniej Starej Kamienicy. Było festynowo i też znalazła się spora grupa, której karkonoska poezja oraz muzyka przypadły do słuchu. Tym bardziej, że wystąpiliśmy w 7- osobowym składzie, wzmocnieni przez nastrojowe progresje i solówki gitary Michała oraz wysublimowane riffy, wstępy i kontrapunkty skrzypiec Andrzeja.
 


Witek